Krynica 19.4.1970 r.

Przyjacielu!

 

Utarł się zwyczaj, chyba dość już stary, że gdy ktoś z ważniejszych społecznie ludzi ukończy 60, czasem 65 lat życia, władze państwowe, polityczne - własne czy czasem nawet obce, pozdrawiają takiego „jubilata”, życzą mu dalszych sukcesów w życiu, no i obowiązkowo nadają mu jakieś wysokie odznaczenie, najmniej jakiś Krzyż, Kawalerski czy choćby Oficerski. Ma to stanowić dowód pamięci o takim wyróżniającym się obywatelu i zachętę dla innych, by zasługiwali sobie na podobny jubileusz.

I mnie się jakoś udało, że z dużymi kłopotami, ale przecież dożyłem „jubileuszowego” wieku, bo w styczniu tego roku ukończyłem 65 lat życia. Ale, że z władzami tego świata nie miałem nigdy zbyt zażyłych stosunków, nie liczyłem na żaden jubileusz, na żadne odznaczenie.

Żeby mi jednak nie było żal, że ominęła mnie taka ceremonia, spadł na mnie w tym okresie „Krzyż Pański” i to dużych wymiarów! Istnieją widać siły poza ziemskie, które o takich osamotniałych osobnikach pamiętają i osobliwy „jubileusz” im urządzają.

A jak to było, opowiem...

Trzy razy w życiu przechodziłem próbę siły organizmu. We wczesnej młodości, gdy już zaduszał mnie dyfteryt, uratowały mnie w ostatniej chwili zastrzyki starego lekarza w Żabnie.

W 22-gim roku życia, na zapalenie płuc, sprowadzono mi księdza, który namaścił mi ciało, by dusza z niego łatwiej wyjść mogła i odjechał. Na drugi dzień rano, ku zdziwieniu otoczenia - odżyłem.

Wreszcie w 31-szym roku życia, przywieziony z terenu po kursie politycznym tyfus brzuszny, był - zdawałoby się w myśl zasady, że do trzech razy sztuka - ostatnią taką próbą.

Nie ominęła mnie jeszcze jedna, najpoważniejsza - bo już w wieku jubileuszowym /a więc dość późno/ - jakby poprawkowa!

Tuż po wojnie, po różnych przeżyciach i kłopotach, stwierdzili u mnie lekarze nadkwasotę żołądka, potem schorzenia dwunastnicy - nakazali spokojny, oszczędny tryb życia, wielu rzeczy zakazywali - o ile chcę żyć. Najlepsze rady lekarzy najtrudniej wykonać w życiu codziennym. Płynęły lata, rosła ilość kłopotów, pracy zawodowej, społecznej, nadrabiałem stracony czas szybkością jej wykonywania i nic nie wskazywało na zbliżającą się u mnie tragedię życiową.

Drobne dolegliwości mijały, ratowałem się wodami Krynicy; liczyłem na to, że miną i te - silniejsze już od listopada - przy zwolnionym tempie pracy i diecie. Cierpliwość i siła woli nie pomogły, trzeba było pokłonić się lekarzom, których przez wiele lat unikałem.

Z początkiem lutego prześwietlenie ujawniło silny wrzód żołądka, a kiedy łykane przeze mnie lekarstwa nie wstrzymały postępu choroby, sympatyczny lekarz Izby Adwokackiej - młody, ale doświadczony i przyjaźnie do chorych nastawiony dr A. Wiernikowski - zdecydował w dniu 4 marca br.: jedynym ratunkiem przed pewną katastrofą pozostaje szybki zabieg chirurgiczny, póki ogólny stan organizmu jest stosunkowo dobry i daje jakąś gwarancję udania się takiego zabiegu.

Nie byłem na taką decyzję przygotowany. Tyle pilnej pracy, tyle obowiązków - a nuż się to szybko skończy tragedią? Jednak na drugi dzień, po rannej rozprawie sądowej zgłosiłem się w Klinice Chirurgicznej z prośbą o przyjęcie, z tym, że dwa dni potrzebne mi będą na wykończenie pilnych spraw zawodowych. Nie zmarnowałem chwili czasu. Dokładnie po dwóch dniach, 7 marca odprowadził mnie na Klinikę najmłodszy syn Wojtek, z dość smutną miną.

Cała zresztą rodzina, zaskoczona tak szybką moją decyzją, miała podobną - udawała spokój i wiarę w powodzenie takiego zabiegu. Pocieszano mnie i siebie, że krakowska chirurgia ma dobrą opinię, że duży postęp w medycynie, że może... Nie było wyjścia, nie tyle więc odwaga, co - jak często bywało wmoim życiu - konieczność, zmusiła mnie do tak ryzykownego kroku.

Na moje szczęście, w Klinice znalazł się przyjaciel - gdzie ich nie mamy? - członek wielkiej, chłopskiej rodziny, dr Stanisław Dziaduś, sam chirurg, który oswoił mnie z procederem operacji, uprzedził o dniu jej wykonania, swoim humorem stworzył dobry, rodzinny nastrój.

Po sześciu dniach obserwacji chorujących i umierających, sam położyłem się w piątek, 13 marca, na stole operacyjnym.

Pamiętam tylko, że syn przyjaciela, młody dr Jan Spiechowicz, dawał mi zastrzyk usypiający z miłym uśmiechem na ustach, że obok stołu operacyjnego stało grono lekarzy w osobliwych strojach, wśród nich Rektor A.M. prof. dr Jan Oszacki, chirurg o „złotych rękach”, doc. dr Gedliczka, dr Stanisław Dziaduś i jacyś młodsi lekarze - potem już nic nie widziałem i nic nie czułem.

Pamiętam znów, że wieziono mnie na wózku do pokoju, widziałem zatroskane twarze najbliższej rodziny, że wieczór tego dnia grupa lekarzy nerwowo kręciła się, naradzała koło mojego łóżka i że wtedy jednego bardzo żałowałem: że nie pożegnałem się z przyjaciółmi, że nie zostawiłem choćby listu do Nich z podziękowaniem za długie lata współpracy i wzajemnego szacunku. Już - zdawało mi się - za późno o tym myśleć, brakowało sił na strapienie. Dopiero nad ranem, w sobotę, ujrzałem na twarzy czuwającego cały czas kol. Dziadusia - wyraz spokoju i zadowolenia, usłyszałem słowa: już dobrze jest, leżcie spokojnie, pójdę odpocząć!

Wróciła szybko nadzieja, że na tej jedynej loterii w jaką zagrałem, wygrałem dużą stawkę - dalszy ciąg życia!

Przypomniał mi się ze szkoły powszechnej miły wierszyk o zajączku w lesie, który uciekłszy przed chartami, radośnie wystukiwał łapkami: „jeszcze mi ten miły świat, jeszcze sobie pożyć rad...” Jemu - zajączkowi - udało się, może i mnie?...

Polecono mi zaraz na łóżku uprawiać gimnastykę - co przy mojej lekkiej wadze, szło mi sprawnie. Po sześciu dniach kazano już chodzić po pokoju, ósmego dnia wyjęto szwy, kazano jeść często bo apetyt rósł z każdym dniem i dokładnie po 14-tu dniach od zabiegu, 27 marca, znów w piątek /teraz już „Wielki”/ wypuszczono mnie do domu. A więc jednak jak dotąd - udało się!

Dano mi jednak na nową drogę życia poważną radę: o życie trzeba więcej dbać niż o pracę - już czas o tym pomyśleć!...

Ileż radości z nowego życia! W drugi dzień Wielkanocnych Świąt zawiózł mnie najstarszy syn Jacek, do starego klasztoru w Mogile - dziś na terenie Nowej Huty - chciałem bowiem podziękować Władzom, które obdarowały mnie tym „Wielkim Krzyżem Pańskim” za to wyróżnienie.

Pośpiewałem sobie wesoło z resztką mogilskich chłopów i z chłopskimi robotnikami Nowej Huty - wesoły bowiem dla mnie dzień nastał!

Trzy tygodnie spędziłem częściowo w domu czytając prasę, na rozmowach z przyjaciółmi, częściowo u siostry w Dąbrowie Tarnowskiej, by od piątku, 17 kwietnia, rozpocząć leczenie sanatoryjne w Krynicy. Dobrze mi tu, byle lepsza pogoda była.

Po co ja - Przyjacielu - piszę i to po raz pierwszy w takim liście tyle o sobie? Bo jestem wyjątkowo wzruszony wielką życzliwością, najpierw lekarzy, następnie - powiedziałbym - jakąś solidarnością w nieszczęściu, tak wielu przyjaciół, działaczy ruchu ludowego, kolegów i znajomych, którzy w tych przełomowych dla mnie chwilach życia - bądź bezpośrednio w Klinice, bądź w tak licznych telegramach, często zbiorowych i z dalekich stron kraju i w listach, przysyłali mi życzenia przetrwania tej wielkiej próby sił w życiu, dodawali wiary w celowość walki o to życie, ugruntowali przekonanie o właściwości dotychczasowego mego życia. To dodawało sił moralnie, wielce mi pomogło.

Chcę tą drogą serdecznie podziękować tym wszystkim za oddaną mi przysługę, za radosne moje odczucie, że „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”!

Chciałbym za to utrwalaniu z Nimi przyjaźni, służbie wspólnym ideałom młodości, poświęcić resztę mego uratowanego życia.

Oby mi się to udało!

 

Stanisław Mierzwa

 

Tekst pisany na maszynie.

Przepisał Wojciech Mierzwa.

 

Free business joomla templates